Strony

niedziela, 10 czerwca 2018

Generacyjna nieuwaga

Jak wpaść w pułapkę clickbaitów? Zastanawialiście się kiedyś, czy edukacja obywatelska, dbanie o stan emocjonalny jednostki i badanie wpływu nadawcy komunikatów na odbiorców poszły w parze z rozwojem technologicznym i gospodarczym?

Moim zdaniem nie, dlatego współcześnie jesteśmy w fazie obserwacji zaspokojonych kukieł, pełnych dosytu klonów obcych wyobrażeń.

Kilka słów związanych z emocjami. Od początku istnienia cywilizacji ludzkiej próbujemy nazwać własne emocje. Jednym z założeń może być stwierdzenie, że rozwijamy się tylko dlatego, że istnieją w nas emocje. Gdy człowiek prehistoryczny upolował pierwsze dzikie zwierze, był tak przepełniony emocjami, że, aby sobie z nimi jakoś poradzić, wyrzucił je z siebie pod postacią malowidła naskalnego. Zgłębianie emocji i próby ich nazwania stanowią podbudowę kultury, gdyż to ona nadaje formę niewyrażalnym stanom. Tęsknota przybiera formę rzeźby, malowidła, tekstu, a odbiorcy (można powiedzieć w sumie ci, którzy po akcie ukształtowania emocji przez osobę ich doświadczającą próbują odczuć to samo, analizując, badając, czytając sobą) zastanawiają się, jak po raz kolejny przetworzyć znaną im dotąd definicję tego uczucia.



Dlaczego zagadnienie emocji, które mogą nas wadliwie kształtować, nie stanowiło przyczyny niepokoju?

Możliwe, że nie dostrzegaliśmy ich wpływu, ale jeśli prześledzimy historię społeczeństw, zdamy sobie sprawę, że od czasów pierwszych ruchów społecznych wykorzystywano emocje jako tubę propagandową. Może jeszcze nie czuli tego katarzy czy arianie (którzy haseł nie zapisywali, żyli we wspólnocie opartej na otwartych poglądach, na wierze w duszę, akceptację, równość, wybaczenie - mogłabym zaryzykować stwierdzenie, że to byli hippisi średniowiecza), ale z powodzeniem paszkwilem, pastiszem, notatką propagandową posługiwali się rewolucjoniści francuscy. W swoich rozważaniach skupię się jednak na tych emocjach, które - zamknięte w komunikaty - wpływają na stłamszenie myśli jednostki, w rezultacie na ich podświadome przeformułowanie. Na bezwiednie przyjmowanych bodźcach, niedefiniowalnych, które do perfekcji opanowali nie ci tworzący współczesny szum postprawdy, ale prekursorzy demagogii: biali koloniści idący z misją cywilizacyjną oraz faszyści.

Odkąd o tym, kto rządzi, przynajmniej w sferze oficjalnej decyduje każdy obywatel, czyli członek społeczności, odtąd można dostrzec mechanizmy oparte na łowieniu. Dlaczego, zapytacie, człowiek pozwala się łowić? Tu kluczem jest przynęta, która adoruje zdobycz. Jak robak na haczyku - wije się i zaprasza do skonsumowania. Jako przedstawicielka średniego pokolenia nie wstydzę się, że lubię być adorowana, gdyż nie doświadczyłam tego jako dziecko. Ostatni raz z adorowaniem mieli styczność tego moi dziadkowie, pokolenie podnoszących miasta z gruzów, którym w świecie chaosu, degradacji i zlagrowania zaproponowano doktrynę prostą, operującą pozorami równości, a ponadto prowadzącą do wyrównywania krzywd i odpłacania tym, którzy kiedyś pogardzali większością. System stalinowski doskonale wykorzystał czas, kusząc słowem "razem", etosem pracy i wywyższaniem warstwy tej "soli ziemi", żerując na ich wielusetletnim upodleniu.

Moim rodzicom dawano tylko tyle, ile w wierszu Herberta mają ci z nizin, którzy o sobie mówią, że są:
cierpliwi
żony nasze cerują niedzielną koszulę
rozmawiamy o racjach żywności
o piłce nożnej cenie butów
a w sobotę przechylamy głowę w tył
i pijemy

Mnie z ekranu telewizora ktoś prezentował prawdy niesprawdzalne, wmawiał mi potrzeby, kusząc mnie zmianą na lepsze. Wytwarzał nowe wartościowanie, wodził schematem nowego ideału, który chciałam doścignąć, a mogłam (nie tak, jak moi rodzice, zaklęci w baśniowej pogoni za Zachodem znanym tylko z marzeń). Pozwoliłam sobie na działanie perswazji, traktując ją jako dobro, ułatwienie wyboru, zestaw pożytecznych wskazówek, pomoc domową. Uległam manipulacji, przyjmując nowy system wartości - kategorię piękna (ciała, młodej skóry), nowe stereotypy (staruszek zatrzymany w formalinie jak babcia w "Tangu"), konieczność posiadania, gromadzenia, obłożenia się upolowanymi "sprytnie" produktami. Mój instynkt łowcy i żerowania zapełniany był potrzebą stworzenia rezerwuaru nieposiadanych wcześniej rzeczy. Generacja zadowolonych z siebie wojowników na polu konsumpcji. Nikt nie uczył mnie (może trochę Orwell, za późno, niestety), jak zrozumieć skutki mojego leniwego łapania się na haczyk. Tym sposobem nie wykształciłam w swym zachowaniu mechanizmów obronnych przed o wiele groźniejszymi: propagandą i demagogią. Nie dostrzegam ich skrzętnych zabiegów na moim systemie kojarzenia i oceniania. Pozwalam im tworzyć we mnie emocje, które później uznaję błędnie za swoje.

Pierwszym etapem wślizgiwania się tych obcych, brutalnych mechanizmów w moją podświadomość, jest rozpieszczanie. Moi rodzice nie byli rozpieszczani przez reklamy, gdyż rynek komercyjny praktycznie u nas nie istniał. Moi rodzice mogli co najwyżej kopiować słowa partii lub po cichu psioczyć na nią. Dlatego też przyglądali się rządzącym, rozumieli ich fasadowość, nowomowę, tworzyli drugi obieg, w którym odkłamywano oficjalny przekaz lub wdrażali się w szaradach słownych, pilnie, cierpliwie odszyfrowując język ezopowy (nie pierwszy z resztą raz). A moje pokolenie? Może wybierać, może być adorowane. Klikam "Lubię to" i mam poczucie sprawczości, jakbym odpowiadała w niekończącej się ankiecie (co ma wiele wspólnego z prawdą, której nie przyjmuję do wiadomości), której wynik jest najistotniejszy dla dziejów ziemi. Cóż tam, że prawie jak u Orwella tylko "Lubię to", a nie "Nie lubię", w wyniku czego jestem ciągle zadowolona pomimo nawet niezadowolenia. Dobry, plus dobry, dwa plus dobry. Zezwalam na redefiniowanie słownika i jeszcze temu przyklaskuję, pewna, że moje lajki czemuś służą, komuś komunikują, przysparzają w końcu mnie samej poczucia bycia czytaną, oglądaną, słuchaną, zbieżną w poglądach z kimś. W rezultacie tak wiele "Lubię" - jaki ten świat się staje lubiany!

Jest wiele pytających mnie, a ja oczywiście odpowiadam. Do pokolenia moich rodziców żaden polityk nie mówił. Trwali oni w rutynie codziennej szarości, jak w cytowanym już wierszu Herberta:
co innego my
sprzątacze placów
zakładnicy lepszej przyszłości
którym ci ze szczytu schodów
ukazują się rzadko
zawsze z palcem na ustach
A do mnie mówią NA TWITTERZE! Są tak blisko mnie! Mówią popularnym, potocznym, błędnym często językiem, by jeszcze bardziej zmniejszyć dystans. Jakby chcieli mrugnąć do mnie i powiedzieć:
to nie jest prawda co wykrzykują afisze
prawdę nosimy w zaciśniętych ustach
okrutna jest i nazbyt ciężka
więc dźwigamy ją sami
nie jesteśmy szczęśliwi
chętnie zostalibyśmy
tutaj

Tam, w tej w moim odczuciu sferze prywatnej, powiedzą niby przypadkiem coś szczerego (że w sejmie śmierdzi, że są za czymś, przeciw czemuś innemu, kogoś obrażą, kogoś nazwą dosadnie, wdadzą się w pyskówkę), a ja naiwnie myśląc, że to dowód na szczerość, na odsłonięcie zasłony dystansu, zaczynam wierzyć w przywiązanie do tego komunikatu. Projektuję sobie poprzez ten tekst postać szczerego, często napinającego nerwy człowieka, który che tak dobrze, tak dobrze, a ten WRÓG mu przeszkadza. Mogę nawet zapytać, tam, w tym cyfrowym świecie. Ale jak mam zadawać pytania, skoro pokolenie moich rodziców nie pozwalało na zadawanie pytań i im też nikt nie dawał przestrzeni do pytania? Mogli krzyczeć, a raczej głośno powtarzać frazesy, mogli kroczyć za tłumem, ale żeby umieć pytać i jeszcze do tego odpowiedzieć? A dzieci obecnie? Czy mają czas na zadanie pytania, na wysłuchanie odpowiedzi? Czy mają w moim pokoleniu oparcie, czy uczymy dzieci jak wygląda wzorzec rozmowy, przedstawiania własnych poglądów, co to znaczy posiadać umiejętności zaakceptowania dwóch prawd, dwóch fałszów?

Posłuchajmy przez chwilę, co jako nauczyciele słyszymy, gdy rodzice przychodzą odebrać dzieci ze szkoły. Pospiesz się, pospiesz! Bierz szybko te rzeczy! Czemu ty zawsze musisz się tak grzebać? Przestań teraz gadać, tylko się pakuj! Nie umiesz choć raz zawiązać sam butów? Znowu będą korki, przez ciebie. A jeszcze musisz iść na chiński! Ja nie miałam chińskiego! Tyle masz, a zero wdzięczności! Ja nie miałam, a ty masz, powinieneś się cieszyć! Z tatą ciężko pracujemy, a ty nie umiesz robić, co do ciebie należy!

Pokolenie przymusowo wdzięcznych, obarczonych długiem cywilizacyjnym, zarzuconych niechcianymi zadaniami popołudniowymi, ciągle obserwowani przez rodziców, którzy przeżywają dzięki dzieciom drugie dzieciństwo, mogąc ich choć dowozić na konie, na balet, na puzon, na karate. Dowożeni, odwożeni, nadzorowani, w oku kamer monitoringu. Nie potrafią skutecznie zawiązać butów, zamówić kanapki w barze, czekać na swą kolej w stołówce, wymyślać zabaw, sprzątać po sobie.

Czują się jeszcze gorzeń niż pokolenie moich rówieśników, próbujących doskoczyć do poziomu historycznej sprawczości swych dziadków (walczących podczas II wojny) i rodziców (burzących berliński mur). Próbują przeskoczyć nas - wynalazców internetu. Przekleństwo przodka. Czytam dzisiejsze czasy Tetmajerem:
Wołają na nas, że w złą idziem stronę,
precz o świat troskę rzucając powinną,
a czy pytają się nas, co nam trzeba
i czyśmy mogli obrać drogę inną?
(...)
Chcecie w nas widzieć dźwignię i obronę,
żądacie od nas zbawień i pomocy,
lecz my, z waszego wykarmieni chleba,
jak wy, nie mamy odwagi i mocy.

Oni nie rozmawiają, ja tez nie rozmawiałam. Miałam "chodzić jak w zegarku". Przez te wadliwe "chodzenie" często nas bito, ale nie tłumaczono, bo "dzieci i ryby głosu nie mają". Nasi rodzice byli obok nas. Dosłownie: OBOK. Rozmawiałam jedynie z rówieśnikami (od rodziców otrzymywaliśmy polecenia), siedząc na trzepaku, włócząc się po zakamarkach osiedla.

Mimo to mam generacyjne poczucie wyższości nad pokoleniem moich rodziców, bo ich polityk zadręczał, mówiąc z podwyższenia jak z ambony. Do mnie mówi w zaciszu mojego pokoju, mówią wszyscy na raz, domagając się mojego zainteresowania. Wyobrażam go sobie, jak pisze, siedząc w fotelu, popijając jak ja kawę, słuchając podobnej muzyki. Możliwe, że połowa z nich, a może nawet większość, to boty, ale i tak pozwalam się wodzić za nos, bo mój pokoleniowy kompleks niewysłuchanego, niedostrzeganego, łaknie uwagi. A jakaż uwaga może o wiele więcej, niż uwaga osoby na stanowisku, u szczytu schodów? Po kilku sekundach nie pamiętam, że odpowiadałam emocjonalnie na coś, co jest prawdopodobnie generowane algorytmem.

Powiecie: tak nie jest. Przecież uczyliśmy się w szkole. Czytaliśmy. Jesteśmy ostatnim pokoleniem, które czytało, więc jesteśmy odporni na słowo. Dostrzegam jednak silną uległość. Generacja publikujących coś na fejsie bez przeczytania treści, klikających lajki po zapoznaniu się z urwanym zdaniem zajawki, leadem lub tylko ze sloganowym tytułem. Co wyniosłam w takim razie ze szkoły? Że są dwa obszary życia nastolatka: to, które widzą nauczyciele i to, które widzą tylko rówieśnicy. Nauczyciele odklepywali jak Bladaczka w "Ferdydurke" swoje lekcje, ja odklepywałam i wracałam na podwórko/ przerwę/klatkę schodową, gdzie w końcu można było pobyć trochę sobą.

Bycie sobą rozumiane było jako stworzenie czegoś własnego. Już w "Tangu" Mrożek zauważył, że aby stworzyć coś trwałego, bunt musi mieć ideę. Moi rodzice i dziadkowie buntowali się przeciwko czemuś, a moje pokolenie stworzyło bunt dla samego faktu jego zaistnienia. Buntowaliśmy się przeciwko niedookreślonemu "przymusowi" bycia milczącymi, pokornymi, cieniami. Czy to pozwoliło mojej generacji na wytworzenie swojego wzorca zachowania? Gdy moi rodzice tworzyli Solidarność, ja uczyłam się od nich rozwiązywania konfliktów poprzez walkę. Gdy opowiadali mi o swoich hippisowskich wyczynach, performance'ach, moje pokolenie znalazło ujście dla prowokacji w jednostronnej komunikacji, bezkrytycznej, nieliczącej się ze skutkami słowa. Nie wytworzyliśmy alternatywy dla obojętności naszych rodziców.

Pogubieni w szukaniu wzorca, niektórzy porzucili próby i swe dzieci wychowują w jeszcze większym oddaleniu, budując mur jako jedyną znana sobie formę wychowania. Inni wpadli w sidła rekompensowania braków - zaciskają swoją osobą młodego człowieka, tłamszą, są na każdym kroku, pilnują, sprawdzają, chcą być obecni w jego formach spędzania czasu, wygłupiając się tym samym, tworząc karykatury siebie, wywołując na twarzach dzieci uśmiech politowania z powodu nieautentyczności, jawnie objawianej, źle dopasowanej maski entuzjazmu pomimo wszystko. Mimo tego pozornego współdziałania, egzystowanie w życiu dziecka jest działaniem na siłę, męczącym. Nadal nie ma w tej relacji pola do rozmowy, bo nie ma wzorca rozmowy. Jest narzucanie, kopiowanie, podążanie za modą czy na siłę postarzanie dziecka i wikłanie go w sprawy, których z racji swej niewykształconej emocjonalności nie jest w stanie jeszcze pojąć. Jeszcze inni domagają się wdzięczności, gdyż "nam nikt nie dawał, a my wam dajemy". Najpierw nie dawano nam czasu, teraz my dajemy pospiech, spieszymy się, bo trzeba zdążyć być WSZĘDZIE adorowanym, zrobić to, co impulsami podpowiadają mi reklamy, boty na Twitterze, wziąć udział w wydarzeniach na fejsie i jeszcze pośpiechem wpasować się w modną dietę i system wartości. W biegu. Powierzchownie.

W czasie jest zaklęta moc clickbaitu. Pokolenie dorosłych uczy pośpiechu w działaniu, więc nie powinniśmy mieć pretensji do młodych, że nie mają czasu przeczytać dokładnie artykułu na plotkarskim portalu, w którym nie ma niczego poza półprawdami i manipulacją. Wystarczy lead, śródtytuł, podpis pod zdjęciem. Clickbait okrada człowieka z czasu, zmuszając do przeklikiwania wiadomości, zarzucania się błotem informacyjnym.

Ten czas jest tak silny, jak własnie od czasów Goebbelsa i Orwella. Czemu przegapiliśmy pułapkę czasu? Nie było czasu myśleć nad skutkami propagandy. Po II wojnie światowej trzeba było odbudowywać świat. Nie było zaufania do słowa pisanego, co pięknie udowadnia Różewicz, nie było zaufania nawet do drugiego człowieka, o czym pisze Miłosz. Proste hasła PRL-owskie były wytrychem na wszystko (nie dostrzegano w nich perswazji, propagandy, a wyłącznie oddech prostoty, powrót od korzeni, zwielokrotniony etos pracy jako sensu samego w sobie, gdzie czyny tworzą człowieka, dają mu cel); można było biedować i żyć. Moi rodzice, którzy stworzyli Solidarność, obalili mru Berliński, również nie mieli czasu na rozmowę ze mną, bo byłam tylko dzieckiem. Nie miałam wtedy nawet swojego rzecznika praw. Nie partycypowałam. Szli skrzywieni w pochodach pierwszomajowych, nie tłumacząc dzieciom swojego niezadowolenia, a jednocześnie wciskając im w dłonie kwiaty z bibuły, ubierając w kolorowe stroje i nakazując podrygiwać w rytm skocznej muzyki. W autobusach dziecko nie pytało, co widzi za oknem - obowiązywała cisza. Wiadomości oglądano bez dzieci - wypraszano nas z pokoju. Ktoś z sąsiadów nagle znikał - nie można było pytać, dlaczego.

Moje pokolenie nadrabia, zapełniając swoją przestrzeń tym, czego kiedyś nie było wolno (mieć, myśleć, robić) lub czego nie było (bo leżało po drugiej stronie żelaznej kurtyny).
Dotyczy to również sfery publicznej: oni kazali być cicho - my będziemy głośno. Oni tyrali w jednej pracy - my zdobywamy rynki, szczyty kapitalistycznych wież. Mieszkania to katalogi sklepów IKEA. Zapychamy je jak rezerwuary niezdobytych wcześniej rzeczy. Na zapas naszym dzieciom też musimy pozapełniać, bo nie mieliśmy. Czy oni chcieliby mieć?


Clickbait generuje tylko takie emocje, które pozwalają na zerojedynkową reakcję. Kiedyś było łatwiej - można było patrzeć przeciwnikowi w oczy. I chociaż my, ci z trzepaka, wychowywani w rozumianych przez siebie po swojemu zasadach i wartościach, byliśmy takimi dziećmi z wyspy "Władcy much", to nadal nasza agresja była ukierunkowana, szybko się wypalała, gdyż po reakcji nie było czegoś, co utrwalałoby ją, powielało, rozprzestrzeniało w skopiowanej mocy i wyrazie. Na trzepaku w internecie również można "dać komuś w zęby", jednak akt ten nie zamyka się po jego wykonaniu - ma jeszcze suby, lajki, udostępnienia, przeróbki, memy, demotywatory, komentarze, bullying. Rozlewa się jak fala, rozprzestrzenia i na wiele dni, tygodni zatruwa nieustępującą w swym natężeniu agresją, ciągle świeżą, ciągle rozdrapywaną, wynaturzaną. Po co słuchać wyjaśnień? Do słuchania wyjaśnień musi być czas i umiejętność wyczekania na komunikat adwersarza. By słuchać, należałoby zmienić sposób odbierania go z wroga na dyskutanta, jednostronną komunikację zamienić w partnerską, ale jak to zrobić, skoro znikąd wzorców?

Współczesny rodzic to taka matka-ptak. Tuczy upasione na zapas pisklę, któremu nic się nie pokazuje, a wpycha na siłę do dzioba wszystko jak leci, zwymiotowane z gardła rodzica. Jest zatkany dosytem. Uformowany Mały Książę, mały-dorosły stojący przed tablicą, na której zaplanowane zostało całe jego życie. Może kiedyś poleci. To latanie jednocześnie jest momentem próby pierwszej i ostatecznej. Człowiek nienauczony przyjmowania porażek, radzenia sobie ze zmianą, analizowania wyborów, jest postawiony przed koniecznością wykonania swojego pierwszego lotu w chwili ukończenia szkoły i każdy domaga się od niego sukcesu. Nie mówi się dziecku, że jego błędy mogą otworzyć mu drogę do samorealizacji. Rozlicza się dziecko ze średniej, wypytuje o ranking najlepszych w klasie, oczekuje się piątek, wzorowych, świetnego czasu w biegu na 100 metrów. Zamęczone dążeniem do czegoś, czego nie rozumie, dziecko odpowiada monosylabami, schematycznymi frazesami, dusząc się niewypowiedzianymi pytaniami, jak: dlaczego nie mogę być dobry tylko z jednego przedmiotu?, czy jesteś szczęśliwy z tego, że obroniłem kolegę?, dobrze sobie radzę z planowaniem akcji zdrowe śniadanie, wiesz?, koleżanka choruje, a ja ustaliłem harmonogram i będziemy do niej chodzić, słyszałeś o tym?, chciałbym chodzić na spacery z psem ze schroniska, co ty na to?, czemu nie pojedziemy razem na wycieczkę rowerową?, tak naprawdę nie lubię tych zajęć garncarstwa, wiesz?, fajnie byłoby być harcerzem, prawda?

Rodzic nie słyszy skrzeku pisklęcia, bo ono nie skrzeczy przy nim. Skrzeczy w internecie, a tam skrzeczy się tylko zerojedynkową emocją.

Gdy zadałam dzieciom w klasach czwartych pracę, by napisali list od dziadka do nich, wielu uczniów się rozpłakało. Pomyślałam, że może byli świadkami niedawnego pogrzebu i już w duchu skarciłam się za nietakt, a jednak, gdy odważyłam się zapytać, dowiedziałam się, że wielu z nich nie rozmawia z dziadkami, nie ma do nich numeru telefonu. Co więcej, nie rozmawiają z rodzicami, bo jak wychodzą do szkoły, to już ich nie ma, a jak kładą się spać, to jeszcze ich nie ma. Wielu to eurosieroty. Innym każe się iść do swojego pokoju i być cicho. Kto z nimi więc rozmawia? Mówią do nich vlogerzy, patostreamerzy, sprawozdawcy gier, prankowcy. Jest to komunikacja jednostronna. Jeśli nie rozmawiają z rodzicem, dziadkiem, to nie potrafią udać się w wędrówkę ze swoją mentalnością do innej perspektywy. Trudno im pojąć, jak wyglądał świat bez internetu, co oznaczało stanie w kolejkach, jaką radością była czekolada na święta. Empatia jest w zaniku, bo zerojedynkowy świat sieci wymaga jedynie dostosowania się lub zmiany strony www. Nie ma tam miejsca na negocjację, rozumienie przyczyn i skutków, na proces poznawczy, na oswajanie. Jeśli nie umieją rozmawiać, to nie przyjmują do wiadomości, że ktoś może mieć ukryte intencje, manipuluje innymi poprzez swój komunikat. Internetowa komunikacja nie jest nastawiona na dialog z komunikatem, domaga się nawet nie-czytania, w każdym razie nie do końca, bo otwiera się strony głownie po to, by się wykrzyczeć wspólnie z nagłówkami, z obskurnymi komentarzami, ze stronniczymi opiniami.

Brak przyzwyczajenia do słuchania dłuższych komunikatów przekłada się na niesłuchanie w ogóle. W klasie bardzo trudno jest pojedynczym uczniom skupić się na słowach nauczyciela kierowanych do kogoś innego. Początek odpowiedzi nauczyciela jest zagłuszany wystrzeliwanymi pytaniami. Nie przyjmują do wiadomości, że informacja kierowana do jednej osoby może być przydatna też innej. Nie potrafią wyczekać na swoją kolej i jednocześnie wraz z pojawieniem się myśli musza ją wykrzyczeć. Gdy się już wykrzyczało coś, to komunikat jest zakończony, więc nie słuchają odpowiedzi.

Bez rozmów nie ma procesu, ciągu myślowego. Nie ma czasu na zbadanie alternatyw rozumienia czegoś. Nieprzyzwyczajony do pytań i odpowiedzi umysł, reaguje w sytuacjach nietypowych paniką, krzykiem. Tak często się słyszy, ze ktoś wpisał swoje dane na stronie podszywającej się pod bank, otworzył załącznik automatycznie, a przecież można było to zrobić wolniej, dając sobie czas na zadanie pytań: po co mam to otwierać? po co wpisywać? czy adres www jest poprawny? Potrzeba czasu na obejrzenie strony, na której z pewnością po oczach bije kilka mamiących banerów, by wyczuć słowa, wśród których są błędy, język potoczny, slogany, chwyty marketingowe. Czas jest więc potrzebny nie tylko do zatrzymania się, ale do uzyskania ważniejszej informacji: po co coś jest mi dane? 

By ukazywać swoje myśli (i jednocześnie umieć odkrywać intencje innych, cudzych myśli), trzeba spełniać wymogi argumentu: trafnego, szerokiego i pogłębionego. Pierwszy poziom, to po prostu znalezienie podobieństwa - wtedy mózg działa jak wyszukiwarka Google i z większym lub mniejszym powodzeniem wyszukuje w zasobie znanych zachowań przykłady bohaterów z tekstów kultury, coś lub kogoś, spełniających warunki tezy. Niestety, bez przyzwyczajenia "opowiadania" komuś czegoś, nie powstanie nigdy argument szeroki, który wymaga stosowania opisu sytuacji. Trzeba streścić działanie bohatera w odniesieniu do wartości lub pojęcia uznanego za podobne do założeń tezy. Do tego trzeba mieć czas - ten czas zajmuje przynajmniej dziesięć linijek. Co dopiero mówić o pogłębianiu, czyli pisaniu o przyczynach i skutkach. Czy nie łatwiej być ekshibicjonistą internetowym, nastawionym na wrażenia natychmiastowe, na jednoczesne bodźce? Krzyk nie wyraża nic, jest komunikatem zamkniętym, a ma potwierdzenie wysłuchania w formie kilku lajków. Umysł przyzwyczajony do krzyku, wyszczekiwania stwierdzeń, nie będzie miał cierpliwości, by zarówno w sobie, jak i w innym nadawcy szukać przyczyn zaistnienia danych treści.

W natłoku danych, na selekcję których młody człowiek nie ma wzorca, szanse na wybór mają te pierwsze z brzegu, bo porównywanie i zestawianie również wymaga czasu. By ocenić wartość czegoś, trzeba mieć perspektywę odwoławczą, coś ze sobą porównać. Młody człowiek nie potrafi tego zrobić, bo dotychczasowe komunikowanie się internetu z nim wymagało tylko przewidywanego działania: oceny w formie udostępnienia lub zamknięcia strony. Nie musiał tłumaczyć się ze swojego wyboru, a za ocenę werbalną wystarczało: fajne lub głupie.

Gdy próbowałam uczniów namówić, by zdefiniowali słowo głupie, podawali jako synonim: nudne, bez sensu. Fajne to akceptowalne, zasłużyło na suba. Nie odpuszczałam jednak z tym "głupim" i po godzinie zastanawiania się, jakie reakcje towarzyszą głupiemu i nudnemu, ustaliliśmy, że to drugie, to po prostu coś, czego nie chce się zrozumieć, bo sprawa nie dotyczy odbiorców treści bezpośrednio i wymagałaby zestawiania czegoś im obcego z ich własnymi poglądami przy jednoczesnym pogłębianiu wiedzy. Brak zrozumienia i mikroprzebłysk w mózgu, dający sygnał, że nie rozumie się czegoś z powodu własnego ograniczenia lub braku cierpliwości w np. słuchaniu powoduje, że mózg ogarnia znużenie, człowiek nie skupia się odpowiednio, sensy się mieszają i umykają. By nie musieć przyznawać się do niewiedzy i braku umiejętności kojarzenia ze zrozumieniem, łatwiej jest coś napiętnować negatywnym: nudne.

Jeszcze prościej jest z głupim. W tym przypadku nie tylko trzeba coś poznać, ale zdobyć się na odwagę zaakceptowania innego: jego języka, systemu wartości, przy całkowitym zakazie oceniania. Mówią innym językiem i rozwodzą się nad czymś, co NORMALNEGO człowieka nie obchodzi, więc jest to głupie. Ocenianie zerojedynkowe. Jest to rozumowanie nastolatka wyuczone w obcowaniu z internetem, podbudowane ponadto przekazem medialnym, który współcześnie domaga się od widza obrania stronnictwa, przyporządkowania się (patriotycznego, seksualnego, partyjnego...) - to, co oglądasz, jest takie jak ty, a skoro to oglądają inni, to tacy są WSZYSCY. Inni niż ja (czyli niż wszyscy) są nienormalni, czyli gorsi. A jak gorsi, to głupi. Tylko moje jest mojsze.

Postprawda karmi się brakiem czasu. Żeruje na zabieganiu, nieuwadze i stronniczości. Wie, że pojedynczej osobie zależy na "głaskach", więc głaszcze, dopuszczając mimochodem do przemycenia sensacyjnych wiadomości, odkrywając wydarte siłą nie wiadomo skąd prawdy o teorii spiskowej, ponaglając epigonów spłaszczonych teorii do ich powielania i utytłania w błocie skrajnych emocji i prostactwa. Posprawda jest zerojedynkowa, nie pozwala na proces, analizę, które ją obnażają. Tylko czas, umiejętność naginania go w przeszukiwaniu podawanych sensów, tylko próba rozmowy z nadawcą i jego słowami, tylko wydobycie się z tekstu do perspektywy i intencji autora, poszukanie prawideł w historii, zaplanowanie skutków na przyszłość - tylko to stanowi oręż przeciwko społecznemu ogłupianiu.

I na koniec refleksja: jak bardzo różnimy się od naszych przodków, w napięciu oczekujących w ścisku i duchocie na moment, w którym kat dokonujący publicznej egzekucji przetnie skazanemu ścięgno lub wyrwie staw? Różnimy się bardzo, gdyż oni, karmiąc swe zwierzęce instynkty i poczucie lepszości (w końcu nie ich torturują), wracali do swych codziennych zajęć, chwilę może porozmawiawszy wprzódy z sąsiadem, a my (podobnie z resztą nasyciwszy się makabrą na żywo), po powrocie do domu... oglądamy to, co nagraliśmy komórką, udostępniamy na YT, tworzymy posty na fejsie, mędrkujemy w komentarzach, sycąc się powracającą falą skrajnych, zwielokrotnionych emocji.




Wszystkie ilustracje w tym artykule pochodzą z serwisów oferujących
 zdjęcia na prawach CC00 (Pixabay, Pexels).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz