Strony

sobota, 17 sierpnia 2019

Filmie, bądź storytellerem

Czasem to możliwe. Oglądasz i dokonuje się w Tobie zmiana. 

Jak u Levinasa, zdaniem którego podmiotowość ma być ufundowana etycznie – celem jest inaczej niż być. Nie trwa zatem ona, a nadpisuje w ciągłej transformacji. Czasem tak właśnie jest; obejrzysz film i nie jesteś już sobą, a jednocześnie jesteś i tym konstruktem sprzed, jak zbiorem nadbudowań socjokulturowych, uzusów, a nawet hierarchii poznawania znaczeń. Jest to, co postrzegane. Jest to, co wydobywa się na powierzchnię, a jednocześnie to, co w danym momencie tonie, czy jak u Kinga wchodzi w szuflady niepamięci. Jest to, o czym właśnie pomyślisz; tworzy ciebie, bo myślisz, więc jesteś.

Kadr z filmu "Monument" reż. Jagoda Szelc, 2018

Czasami więc film zostawia mnie nie-sobą, inną sobą. Levinas schizofrenicznie rozprzestrzenienia strukturę tego, co można dostrzec, gdy się postrzega. Można widzieć, można też postrzegać, nigdy jednak spostrzegać lub spostrzec, nigdy też stwierdzić dokonania tego, ani uchwycić momentu w zgodzie z bergsonowskim rozumieniu czasu, bo "i pamięć, i wyobraźnia nalezą raczej do sfery iluzji niż rzeczywistości; wspomnienia są niewiarygodne, a na temat przyszłości możemy tylko spekulować. Jedyną rzeczą całkowicie realną jest krótki moment teraźniejszości, chwila przechodząca z wyobraźni we wspomnienia. (...) Większość naszego życia jest iluzoryczna." ["Mag" J. Deaver, Warszawa 2019, s. 184]. 

Nie zawsze tym, co zmienia postrzeganie, jest fabuła w filmie. Często są to milczące kadry międzysekwencyjne, przejścia od zdarzeń do zdarzeń, te ciche intermedia pomiędzy postrzeganiem. Szepczą mikrośladami, a ja nie pożeram całości, tylko z filmu zostawiam dla siebie kęs, by żuć go i żuć, miętolić.

Czasami zdaje mi się, że fragmenty znaczące, przebłyski filmu są oczekiwaniem na nadbudowanie przeze mnie znaczeń doświadczonych, by przygotować mnie na kolejne wykolejenia sensów i odwracanie moich definicji stanów. Są jak tajemnicze istoty poza czasem w "Dark City", jak panowie z cygarami u M. Ende w "Momo", jak paranoidalne korytarze budynku sądu u Kafki. Pamiętacie rozstępującą się ścianę na ulicę Pokątną w pierwszej części filmowych przygód Harry'ego Pottera? Takiego rozsypywania cegieł doświadczyłam, oglądając "Monument", to mnie pociąga w filmie. W tym wpisie chciałabym jednak skupić się na kilku innych filmach, które pozostawiły mnie milczącą, niegotową na przebudowywanie mnie. Tak, to będą w większości filmy polskie.

Filmy

Z "Różą" [TUTAJ] stąpałam ostrożnie po rozkruszonym człowieczeństwie. "Zepsuli mi..." mówi jeden z bohaterów o swojej zgwałconej żonie. Ona milczy, jak i inne, poniewierane w ciszy. Drugim krokiem była płynność definicji, widmowość constans. Na granicy bycia partyzantem i zdrajcą, na zrębie stanowienia o sobie, a uprzedmiotowienia; na marginesie własności.

Zaraz potem przyszła "Obława" [TUTAJ] i bezbronność. W błocie i pomiędzy czasem oczekiwania, doświadczałam finału mitu. Uczyłam się o powstańcach, śpiewałam potem piosenki na zajęciach chóru. Pierwszym odczarowywaczem był Hemingway w behawioralnej niejednoznacznością "Komu bije dzwon", potem Sapkowski i jego zabiedzone, rozgoryczone elfy kryjące się w lasach. Przyszedł też Buczkowski i już nie umiem po nim patrzeć spokojnie na sztachety płotu, spodziewając się, jak w "Czarnym potoku", zobaczyć dzieci bawiące się w pobliżu nadgniłych zwłok. Otępienie w "Obławie" osiąga widz, przeciskając się z kamerą pomiędzy drzewami. Tymi wszech patriotycznymi brzózkami o zgnitych konarach, nie szepczących niczego o historii.

Po "Mowie ptaków" [TUTAJ] potrzebuję detoksu. Ciągle, choć widziałam ten film kilka tygodni temu, czuję się jak odpadek ojczyzny, zamknięta w studiu nagrań niczym w bańce informacyjnej, oddzielona ze swoimi pragnieniami/potrzebami od przaśnej polskości, religii/totemu większości. Podobnie świat zobaczyłam po "Powidokach" [TUTAJ]. Nie, nie zatrwożyła mnie bieda artysty, jego trudności po zmianie ustroju. Patrzyłam na tę drugą stronę, a gdy napalona młodzieżówka wbiegała do galerii, widziałam ONR. A gdy odstawiony od chleba z margaryną prostak stawał naprzeciwko płócien charyzmatycznego malarza Władysława Strzemińskiego, widziałam wiersze Barańczaka, niemoc Herberta, gorycz Miłosza. Wystarczyło się dobić "Pokłosiem" [TUTAJ] i znamienną sceną wyłożonej nagrobkami drogi, czy "Ziarnem prawdy" [TUTAJ] i definiowaniem polskości poprzez słowo "żółć".

Jaka jest ta Polska, pytałam. To kraj silnych, prostych, niechętnych zmianie, wymuszających wszystko krzykiem ("Pokot" TUTAJ). Film Holland przeczekałam pośrodku ośnieżonej łąki, wyjąc bezgłośnie nad zwłokami psa. Bohaterka łkała wespół ze mną, jakbyśmy chciały wykrzyczeć nagromadzoną frustrację, niezgodę na brak logiki, bezduszność, kołtuński tradycjonalizm i arogancję, sprzeciw wobec tych, którym łatwiej jest akceptować masę, niż człowieka. Mechanizm uświadamiania sobie (hmmm, czyżby finał socjalizacji? cóż by na to powiedział wrzeszczący w podziemiach Ministerstwa Miłości Winston Smith na widok klatki ze szczurami?). W "Drogówce" [TUTAJ] Smarzowskiego nie ma dla mnie znaczenia osnowa, a etapy. Wraz z bohaterem kroczę fleszami komizmu/farsy/karykatury dnia codziennego, urwanych jak nagrania w komórce. Niby jest zabawne to, co widzę, ale jakieś takie na siłę, przerysowane, jak wymuszony uśmiech biedaka spodlonego rutyną codzienności. Niespodzianie wkraczam w nastrój zagrożenia, poważnieję, moja twarz nie rży już bezmyślnie, kulę ramiona. Śmieszno, a straszno. To tak, jakbym niespodzianie zajrzała pod zasłonę prawdy, pod kurtynę matrixa. W "Jezioraku" [TUTAJ] pozwalam sobie utonąć; w jeziorze, lasach, przestrzeni. Przypominają mi się szwedzkie seriale kryminalne, gdy oglądam "Jezioraka" i ich znamienny motyw: człowieka przemierzającego samochodem zagubione leśne ścieżki. Wydaje mi się zawsze, że próbuje on/ona wyjeździć drogę do siebie tym błądzeniem przez ostępy, zarośla, zadrzewia. Albo topi w wodzie to, co wstydliwe i ciągle się w tafli odbija jako nie-on, nieprawdziwa wersja siebie samego, jak w "Amoku" [TUTAJ]. Film Kasi Adamik jest mikro-Polską palimpsestów. Przeglądam się w konstrukcji bohatera jak w kliszach rozwieszonych na ścianie; jest rozcięty na płaszczyzny filmowania na kształt filmu wolumetrycznego. Każda informacja przebija poprzez poprzednią i w finale postać jest niczym i wszystkim, niemożliwą do rozszyfrowania w konturach przebitką wielu-siebie. Paradoksalnych instynktów i wstydu, jak w "Cześć, Tereska" [TUTAJ], czy nieprzetrawionych frustracji, wszechogromniejących w "Dniu świra" [TUTAJ]. Na koniec Polskę opowiada mi "Czerwony pająk" [TUTAJ]. Rozjeżdżone koleiny, skarpy wapniowych skał, szepcząca przedwiecznie przyroda z nowelki Orzeszkowej i niektórzy, którzy ów szept choćby niedokładnie, ale są w stanie wysłyszeć.


Seriale

Oglądam zawsze w streamie. Czekam na wszystkie i pozwalam sobie na kilka (czasem kilkanaście) godzin wyłączenia. Wyczuwam amplitudę emocji, pozwalam sobie na zatrzymania w scenach, na które nie byłoby czasu w fabule filmu kinowego. Przede wszystkim cenię za szeroki kadr i klucz oświetlenia. To są jakieś zgniłości, przesunięcia w ultramarynę, czerń i szarość. Potem wiele ujęć rozjeżdżonej drogi, mięsistej, błotnej, zasysającej kształt bieżnika. W aucie siedzi ktoś niepokojący, niepokojące są wspomnienia i niechciana historia, która się powtarza. "Kruk. Szepty słychać po zmroku" [TUTAJ] - po tym serialu nie jestem już taka sama. Potem pojawia się bagaż aluzji, intertekstualności. Orwell współgra z "Rokiem 1983" [TUTAJ], "Rojst" [TUTAJ] ze słynnym hasłem PRL-u i w ogóle systemu komunistycznego, w którym nie było seryjnych morderców - przypomina o tym "Jestem mordercą", czy oparte na biografii Andrieja Czikatiło "System" ("Child 44"). Mnie nie o PRL we wspomnianych filmach chodzi, a z jednej strony o uwikłanie jednostki w systemie (tę samą bezsilność dostrzeże widz, czekający wraz z bohaterem na zmianę w sygnalizacji świetlnej w serialu "Unabomber" [TUTAJ]). Wikłać można się również jak w krośnie, przemykając cienką nicią pomiędzy osnowami rozpiętymi na nierozliczonych gwoździach przeszłości, jak we wspomnianym "Kruku...", czy "Pułapce" [TUTAJ]. Potem zostaje już tylko ruch kamery - genialne zjazdy z pozornego dystansu do brudu i wynaturzenia ludzkich sekretów w "Znakach" [TUTAJ].

Krótki metraż

Chciałabym zwrócić uwagę na dwa, w sumie na jeden i serię. Polecam szczególnie, może wzorowane na P.K.Dicku i jego  "Człowieku z Wysokiego Zamku", "Pocztówki z republiki absurdu" [TUTAJ]. Zawsze, szczególnie po kultowym "Misiu", czy utrwalanych obecnie w memach "Alternatywy 4", zastanawiało mnie, kiedy człowiek przekracza granicę racjonalizacji absurdu. Kiedy (i czy w ogóle) uświadamia sobie, że to, czego wcześniej (może) nie przyjąłby za oczywistość i składową istnienia świata, za chwilę (mgnienie, tydzień?) uznaje za stałą swej egzystencji. Nie wzrusza ramionami, gdy musi zbierać wodę w wannie, wymieniać makulaturę na talony. Pośpiewa sobie piosenki na nielegalnym koncercie, ale czy to ukruszy monolit?

Drugą jest seria "Legendy polskie"[TUTAJ]. Niezwykle doceniam za reinterpretację, grę motywami i pomysł na opowiadanie tego samego, ale inaczej. Niby w duchu postmodernizmu, a choć kręcimy się w zbiorze tych samych szkiełek kalejdoskopu, to można się zachwycić odświeżonym Borutą w stylowym garniturze i niechlujnym Twardowskim, który może rzeczywiście znalazł sposób na transmutowanie ołowiu w złoto jednocześnie tam, kiedyś w XVI wieku, jak i teraz, przemierzając układ słoneczny w piekielnym statku kosmicznym zasilanym grzechami. Grzech nieprawomyślenia. Grzech wolności myśli. Spójne treści w jednym skojarzeniu, orbitujące, ciągle zaczepione o synonimy.

Animacja

Nikogo nie zdziwi, że pojawi się tu "Katedra" [TUTAJ]. Inaczej niż wielu, mnie "Katedra" nie kojarzy się z Dukajem, a z moim pierwszym w nauczycielstwie szkoleniem. Nie pamiętam, kto był prowadzącym ani jakie wydawnictwo to fundowało, mam jednak do dziś w pamięci wiersz Herberta, próbę charakterystyki głównego bohatera filmu Bagińskiego, interpretację drogi i muzyki, iluminację światła w skorupie żywokrystu. To mógł być 2003 rok, a ja pamiętam do dziś i do dziś prowadzę podobnie lekcje o katedrze gotyckiej, z której prześlizguję się do symboliki gotyku i filmu.

Muzyka

Czasami nie patrzę na filmy, ale słucham ich tętna. Najczęściej jest to dynamika akcji, która przypomina bicie serca. Ostatnio porzucam te biegnące (szczególnie po kole Campbella), na rzecz płynących po powierzchni marginaliów - zagajników, przydomowych podwórek, ścian i ich faktury, jeżących się włoskach na skórze. Często film zostaje we mnie tylko muzyką. Tak jest z utworami Michała Lorenca "Andrzej" (z serialu "Glina", TUTAJ) oraz z melodia Andrzeja Kurylewicza z filmu "Polskie drogi" [TUTAJ].

Cztery bonusy (niektóre zagraniczne) na koniec, z powodu których już nie patrzę na świat (w tym świat filmowy) tak samo:

1) "Mucha" Davida Cronenberga. Jeśli chcesz zrozumieć, za co odpowiada w moim życiu ten film, obejrzyj (na własną odpowiedzialność) filmowy wywiad (w którym jestem aktorką, pierwszy raz!): TUTAJ.

2) Felieton filmowy "Kropki" [TUTAJ] - Markowicz zdefiniował moją metodykę nauczania, wielbię go za to.

3) "Tabu" - jedna z nowszych produkcji HBO z Tomem Hardym w roli głównej, mnie jednak nie o Tony'ego chodzi, a błoto nadbrzeżne i atmosferę rozkładu (relacji międzyludzkich, marzeń, tożsamości). Podobną zgnitość widziałam w "Wywiadzie z Wampirem".

4) "Detektyw" [TUTAJ] - pierwsza seria. Wstrząsnęło mną - sposób opowiadania o tym, co w krzakach na uboczu gdzieś niedostrzeżone przepoczwarza się i mutuje wsobnie. O potworności tłumionej i nietłumaczonej, a pominiętej przez przypadek; jakiejś takiej niepostrzeżenie wykwitłej na odpadkach zaniechania i przyzwyczajenia.

Wyznanie finałowe

Są tacy (odważni), którzy pytają, co było na początku, teraz zawsze i na wieki wieków. Długo nad tym myślałam i (w sumie nie zmieniając swojego niesprecyzowanego, ale obecnego w świadomości przekonania) stwierdzam, że był to "Chłopiec zwany Nienawiść" [TUTAJ]. Ależ coś ty?! - zakrzykną puryści filmowi, esteci degustujący kadry i sceny, podążający za wzrokiem kamery i oświetlenia, rozczłonkowujący ujęcia. Coś ty?! A ja zdania nie zmienię. Po pierwsze pustynia i jej pozorna bezgraniczność. Błąkających się w jej zakresach (tak, nie bezkresach) dwoje nieokreślonych, choć zdefiniowanych, przypomina dwie muchy wciśnięte pod klosz, "Szklany kosz". I Indianin kucający na wzgórzu, opowiadający donikąd (do kogobądź, jak u Mastertona w "Manitou") o piórach orła. Kosiński nakładał mi się na ten film. Malowane ptaki marginesu życia. O krok przed wciśnięciem w foremki, poobcinane kończyny, ociosane. Może dlatego, że tez byłam wtedy o krok. Dałabym dużo, by zdobyć znów tę kasetę wideo, którą prawie zdarłam, oglądając wciąż i wciąż te same sceny w tamtych kilka dni pobytu na lubelszczyźnie, w przestrzeni kontrastu przaśnej polskości i potrzeb innego, widzianego wtedy po raz pierwszy z drugiej strony szyby.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz