sobota, 23 marca 2019

Szeptane sprzeciwy

To nie tak, że nie mam nic do powiedzenia.

Na przykład ta kartka. To rewers naklejki Odmętów Absurdu. Z jednej strony coś, o czym się zapomniało, z drugiej coś, co zawsze jest.


Jak ich obecność. Oni są zawsze. Czasem udaje się ich zamurować, gdy opowiadam o czymś strasznym, jak pokój Raskolnikowa, smród ulicy Krochmalnej, Wokulski sunący pomiędzy szynami torowiska jak w obalonej drabino-wieży, krzyczący ironią Kochanowski w Trenie IX.

Czasami, gdy przestają się poruszać i czekają na kolejne słowo, udaje mi się pochwycić ciężar ciszy.

Nie, nie lubię uczyć. Co innego gra. Lubię zanurzać w narrację. Czasem są to moje monodramy. Zatracam się wtedy w klasoscenie i wymykam czasowi, pozostając gdzieś w półobrocie świata pomiędzy słowem własnym a tym napisanym. Czasem zanurzam w grę - ze sobą, z tekstem, z zespołem, z zagadką, z ciekawością. Immersja i inkluzja.

Czasem płaczę, gdy pochłania mnie tekst. Albo z bezsilności, gdy widzę palimpsesty, jak u Orwella, Prusa, Camusa. Baczyński robi tak często, Różewicz rzadziej, czasem Barańczak, gdy mnie złości jak trzeci odcinek pierwszego sezonu "Opowieści podręcznej". Łatwo mi o te łzy, a oni zastanawiają się, czy czasem nie jest to tak, że na chwil kilka wskakuję w inny czas i przestrzeń, a tam, przesiadując pomiędzy słowami, zatracam się w gdzieś zawieszonej tożsamości dawno zmarłych twórców. Stąpam w kondukcie pogrzebowym w ślad za Staffem. Wraz z Morsztynem siedzę na wpół martwa w koleńskim rękawie brudnej koszuli. Wojaczkowi pomagam tworzyć homunkulusy, a Taco Hemingway pokazuje mi swój świecący prostokąt. Dzięki Conradowi wiem, czym jest wiązka kątów prostych. Szekspir pozwala mi się odkrywać, a Leśmian, Kafka i Schulz (tak, on szczególnie, a raczej Tłuja) przemykają zazwyczaj obok, a potem wypływam nagle w obszar ścian i ławek, i sama jestem zdziwiona, że stoję własnie tam.

Nie, nie wskakuję na ławki jak Keating, choć dzięki niemu kocham Frosta i asynchroniczne maszerowanie. Nie, nie naśladuję suchotniczego Kawki Paluszkiewicza, ani Stasi Bozowskiej w ich totalnym działaniu pomimo. Co robię w szkole? Zanurzam. W sensie, we współrozumieniu tekstu, w zatekściu, palimpsestach kontekstów, intertekstualności, czwartej ścianie, w migotliwych przestrzeniach niedopowiedzeń. Lubię, gdy nurkują, do dna. Lubię też, gdy biorą się sami za głębiny, zespalają się w drużyny i eksplorują, zadziwiają się, a potem wyskakują jak delfiny ponad powierzchnię i euforycznym a bezgłośnym skowytem dają światu znak, że pojęli jego kolejną tajemnicę.

Co z tego, że omawiam kilkukrotnie te same teksty. Zawsze widzę je inaczej, bo muszę patrzenie dostosować do tego, jak oni patrzą. Czasem zaczynam od początku, czasem od nośnego fragmentu, czasem od ciemności. Szukam drogi, którą mogliby pójść z tekstem pod rękę. Wiem, że tak trzeba, bo ludzie nie są pionkami do ustawiania - trzeba z nimi pokonać drogę, by nauczyć ich rozglądania się.

Nie ma mojej zgody na poniewieranie mną. Nie jestem popychadłem, Andrzejem Radkiem społeczeństwa, złem koniecznym, czy kloaką do wylewania pretensji. Nie życzę sobie patrzenia na mnie z politowaniem, pogardą lub drwiną. Moim zadaniem jest uczyć, nie spełniać koncerty życzeń.

Czy oni rozumieją, dlaczego chcę strajkować? Ja rozumiem.
#teachersmatter