piątek, 2 października 2020

Palimpsesty w "Epitafium przyszłości"


Po końcu świata
po śmierci
znalazłem się w środku życia
stwarzałem siebie
budowałem życie
ludzi zwierzęta krajobrazy

Tak właśnie wyglądają oni, po końcu świata. Zajęci sobą, pielęgnują opętańczo pozostałości dawnego życia, nadając każdej czynności wymiar niemalże sakralny. Podświetlone sześciany są skarbnicą wszystkiego i niczego: rośliny w słoikach, zegar, stara księga, sterta kamyków, ziemia i miara, którą zmierzono już wszystko. Kiedyś, dawniej.

Bohaterowie nie potrafią przełożyć "dawniej" na "teraz". Wiedza o odległościach nie przydaje się do niczego w świecie, w którym nie można niczego odkrywać, ponieważ nic nie pozostało. Troska o rośliny jest czynnością bezwiedną, realizowaną w imię niezrozumiałego imperatywu i dawno zasłyszanej opinii o własnej wrażliwości. Ocalałe grudy ziemi, nieskażone, pachną czymś nienazwanym i niezapamiętanym. Można również czytać do siebie i w siebie lub poprzez siebie księgi o niczym, mając, jako jedyny, świadomość posiadania umiejętności, która jednak niczemu nie służy. Niezwykle sugestywnym zabiegiem jest scena przejścia, podczas której dzikość człowieka ujawnia widzowi jedynie odbicie, cień. Odbiorca wzrasta w przekonaniu, że tych kilku ocalałych, którym, jak w serialu "Wychowane przez wilki" dana jest możliwość stworzenia świata na nowo, nie uczynią niczego, uwięzieni dawnymi wadami, wsłuchani w echa cieni i szczątków własnych wspomnień. Kontakt z pozostałościami dawności przybiera charakter modlitwy, a wypowiedzi aktorów, stylizowane na język biblijny, dopełniają w widzu przekonania o fasadowości zachowań, sztuczności póz i wymuszonych działań tych istot pozostawionych nagle samym sobie.

Już na wstępie spektaklu widz zostaje włączony w katatoniczny kołowrót zgrzytów i przebrzmień, których nie rozumie i względem których czuje się osobny. Następnie bohater, którego władzą jest świadomość czasu, obwieszcza widowni, że są tym, czym tamci, będąc tym samym lustrem siebie nawzajem. Quad sumus hoc eritis. Skomplikowana figura czwartej ściany włącza widza w szereg pytań człowieka, któremu nie zostało już nic więcej do pamiętania, dlatego z niemalże irytacją obserwatorzy przysłuchują się mamroczącym monologom postaci zaklętych w swych somnambulicznych mantrach.

to jest stół mówiłem
to jest stół
na stole leży chleb nóż
nóż służy do krajania chleba
chlebem karmią się ludzie


Rzeczywistość trzeba nazwać na nowo, jak w Różewiczowskim wierszu. Po końcu świata konieczne jest odpoznawanie i re-poznawanie. Każdy przedmiot, wcześniej nieistotny, urasta do rangi totemu, jest reliktem przeszłości i przypomnieniem głupoty. W nowym świecie nie walczy się już o ziemię, a wyznaczanie przestrzeni nie jest jednoznaczne z zawłaszczaniem jej i obejmowaniem w posiadanie. Księgi brzmią pusto i nicnieznacząco, choćby powtórzyć ich słowa tym, którzy pozostali. Rośliny nie wchodzą w interakcje z ich opiekunem, a liczone nieustannie kamienie nie składają się w nic, niczego się z nich nie buduje.


Kolejna część spektaklu odnosi się do uczuć i emocji. Przypomina mi to fragment wiersza Tadeusza Różewicza "W środku życia", w którym podmiot liryczny, po mozolnym nazywaniu na nowo przedmiotów martwych, z olbrzymią trudnością próbuje na nowo zrozumieć głębię ludzkich uczuć. 

człowieka trzeba kochać
uczyłem się w nocy i w dzień
co trzeba kochać
odpowiadałem człowieka


Na scenie postać odpowiadająca za czas proponuje towarzyszom, by ukazali to, co w nich pozostało najbardziej ludzkie. Potęga wiedzy (wyłącznie z książek), energia ziemi w tańcu, przywiązanie do natury (słoik nie aportuje, psy wyginęły), wrodzona hipokryzja i umiejętność grania sobą, jak marionetką ("Tu jest scena, i tu jest scena, a tu jestem ja", krzyczy bohater) i potęga (bezsensownej) niezłomności, mogącej "przenosić kamienie". W "Micie Syzyfa" Albert Camus pisze, że ten Syzyf, który schodzi ze wzgórza i sam decyduje się na powtórzenie absurdalnej czynności, jest "silniejszy niż jego kamień". Reżyser spektaklu zadrwił jednak z człowieczej mocy pokonywania absurdu i beznadziei. Kiedy u Camusa czytamy: "Twarz, która cierpi tak blisko kamieni, sama jest już kamieniem. Widzę, jak ten człowiek schodzi ciężkim, ale równym krokiem ku udręce, której końca nie zazna. Ten czas, który jest jak oddech i powraca równie niezawodnie jak przeznaczone Syzyfowi cierpienie, jest czasem jego świadomości. W każdej z owych chwil, kiedy ze szczytu idzie ku kryjówkom bogów, jest ponad swoim losem.", to z kolei na scenie malowana jest karykatura bycia sobą. Strzępki, frazesy, ciągła niepamięć, atawizm i bezwiedne ruchy - tyle ocalił człowiek po końcu świata.

Zarówno u Różewicza, jak i w treści spektaklu najtrudniejszy okazuje się proces. Widz przegląda się w twarzach aktorów przypatrujących się ze sceny. Każda strona pyta w napięciu o sens, próbuje się skupić, ucisza się nawzajem, zerka z niepewnością. Takim pustym ludziom, wydrążonym ludziom, wystarczy zagrać infantylną melodyjkę, pstryknąć, by kolebali się z boku na bok jak źle nakręcone manekiny, stroili miny (niestety, nawet one są bezładne, gorsząc tym ideę Gomborwicza). W scenie doświadczam niemo wywrzeszczanych słów z poematu Eliota, histerycznie wodzę wzrokiem za dłonią Rzeckiego nakręcającego zabawki. Słyszę wyszeptane staccato podmiotu lirycznego w wierszu Różewicza, który trudzi się niezmiernie, by dać sobie czas na ponowne dostrzeżenie magii procesu przyrody:

to jest okno mówiłem
to jest okno
za oknem jest ogród
w ogrodzie widzę jabłonkę
jabłonka kwitnie

kwiaty opadają
zawiązują się owoce
dojrzewają


Motyw telefonu w spektaklu poruszył mnie najbardziej. W tym nowym świecie trzeba mieć do kogo mówić, trzeba mieć kogoś, kto słucha. Po końcu wojny bohater wiersza Różewicza ma najwięcej trudności ze zrozumieniem powiązań rodzinnych, odmienności drugiego człowieka, którego trzeba akceptować jakikolwiek on jest. Po wojnie trzeba przywrócić rezonujące więzy rodzinne, należy się zgodzić na przyjmowanie i oddawanie relacji. Czarno-biały świat, w którym na przeciwległych biegunach jest miłość i ludobójstwo, pozwalają odrzucić relatywizm (w którym dostrzega się zagrożenie nieświadomego przekroczenia norm moralnych) i ustawić siebie oraz własne rozumienie świata w tej nowej przestrzeni.

mój ojciec zrywa jabłko
ten człowiek który zrywa jabłko
to mój ojciec

siedziałem na progu domu
ta staruszka która
ciągnie na powrozie kozę
jest potrzebniejsza
i cenniejsza
niż siedem cudów świata
kto myśli i czuje
że ona jest niepotrzebna
ten jest ludobójcą


Bohaterowie spektaklu "Epitafium przyszłości" nie mają punktu odniesienia. Czas obsesyjnie chce odtworzyć głos kogoś, kto mógłby kodyfikować nazwy, a zaciągnięty do zabawy w ciuciubabkę człowiek nie wie, kim może być, nie zna siebie, nie może też liczyć na tych, którzy nadają sens jego jestestwu. Gdy jedna z postaci prosi "Zadaj MI pytanie", domaga się podmiotowego czytania siebie, a w odpowiedzi otrzymuje banał. Mimo wszystko, można wykuć na pamięć:

to jest człowiek
to jest drzewo to jest chleb


Scena mówiących cieni przeszłości, kolejna w narracji spektaklu, jest motywem żywym w kulturze. Przestrogę dla żyjących wygłaszają na scenie kombinezony. Szymborska w wierszu "Muzeum" przeciwstawia ulotności ludzkiego życia nieśmiertelność ludzkich wytworów, które brzmią pusto bez właścicieli, są niczym, zbędnym rupieciem nietożsamym z niczym. Odbiorcy może się wydawać, że w takim razie człowieczeństwo jest równie frenetyczne, niedostrzegalne. Może dlatego podmiot wiersza Różewicza stosuje znane z nauki pamięciowej techniki, by wbić sobie do głowy wartość ludzkiego życia.

ludzie karmią się aby żyć
powtarzałem sobie
życie ludzkie jest ważne
życie ludzkie ma wielką wagą
wartość życia
przewyższa wartość wszystkich przedmiotów
które stworzył człowiek
człowiek jest wielkim skarbem
powtarzałem uparcie


A jeśli to nie ludzie przeżyli po końcu świata, a żywioły. Zastanawiać może widza ostatnia ze scen, w której aktorzy stają na swych "sześcianach mocy", atrybutach, jak na postumentach i odziani w stylizowane na sakralne szaty realizują obrzęd tworzenia nowego człowieka (homunkulusa?) złożonego z podstawowych żywiołów: wody, która odmierza wszystko, ziemi, która żyje zawsze w najmniejszej cząstce minerałów, rośliny, tego niezbadanego organicznie perpetuum mobile, ducha, którego symbolizują ścinki ksiąg, kamieni, mających nadać formę oraz, finalnie, tchnienia czasu. Tworzą na nowo, na swój obraz i podobieństwo. Martwi bogowie w świecie bez wyznawców potrzebują kogoś, kto nazwie ich sens, w kim przejrzą się jak w obrazie. Ich twór będzie wymiarem ich mocy, a jednocześnie, "stworzony na obraz i podobieństwo", ustawi się w hierarchii kreacji wdzięcznej za byt. W świecie jednak nie ma miejsca na nowego człowieka, z wiadra bohater wydobywa roślinę migającą jak bomba zegarowa. Tym, którzy chcieli powtórzyć akt stworzenia, ich twór nie powie niczego, nie przejrzą się w nim, nie urzeczywistnią. Uciekają, jak zapatrzony w swe umiejętności uciekał kiedyś Wiktor Frankenstein przed własnym monstrum.

to jest woda mówiłem
gładziłem ręką fale
i rozmawiałem z rzeką
wodo mówiłem
dobra wodo
to ja jestem

Przepływam wtedy myślami do samotnego, wyjałowionego bohatera wiersza Różewicza, który odmienia czas wypowiedzi lirycznej i zrezygnowany, podsumowuje smutny proces:

człowiek mówił do wody
mówił do księżyca
do kwiatów deszczu
mówił do ziemi
do ptaków
do nieba

milczało niebo
milczała ziemia
jeśli usłyszał głos
który płynął
z ziemi wody i nieba
to był głos drugiego człowieka

Definicja człowieka jest tylko w oczach drugiego człowieka. Nie ma arbitralnego sędziego, który nazwałby dobro i zło. Względność oceny potęgowana jest również poprzez obojętność natury na to, co potrzebuje wiedzieć o sobie człowiek. Przypomina to nadprodukcję, zbędny nadbagaż, którym człowiek zagraca sobie życie. Człowiek jest więc ambiwalentny i nijaki. Pomimo samoświadomości, nie ma nigdy pewności, że w odbiciu samego siebie widzi siebie.

Czasem świat kończy się właśnie wtedy, kiedy przestanie się wierzyć w jego sens; jak pisał Czesław Miłosz: "innego końca świata nie będzie".


Brak komentarzy :

Prześlij komentarz