sobota, 7 maja 2022

"Dziady" krzyczące

Detale najpierw. Nie, najpierw złość. Takiego chamstwa już dawno na widowni nie widziałam. Ostatni raz chyba na spędzie gimbazy pt. "Lekcja w kinie". Krzyk Konrady podczas Wielkiej Improwizacji "Zamknij się, albo wyjdź! Zamknij się, albo wyjdź!" zostanie ze mną już zawsze. I jej samotność. I to, że nie było antraktu, bo może chcieli szybciej skończyć? Już dawno nie było mi tak żal czegoś, co z Konrady zawsze odchodzi, a co widziałam w jej po-gwałto-egzorcyzmowym zamarciu. Wydaje się podrygiwać w pustce, dlatego mota się jak niepotrzebny rekwizyt w rozproszonych chaotycznie scenach. Tu chamstwo na scenie zmieszało się z prostakami z loży. W pewnym sensie: przełamanie czwartej ściany.



Więc detale. W Prologu jeden z diabłów w protointymnej scenie na tle czerwonej zasłony, wije się jak karzeł w "Twin Peaks". Podzielona na ekrany scena więzienna, podczas której pobite kobiety krzyczą na wszystkich i na siebie nawzajem. Często włóczą się również jak odpadki społeczne, kiczowato ubrane, przez nikogo niechciane. Dzikie lub naśladujące męskość nieskładnie, jak to w pustce epigona: głośno i wulgarnie. Czy to sygnał, czy pytanie o to, co z nas zostało, kobiet, w tym świecie relacji niekobiecych? Czy zostaje nam tylko bezpieczna parodia mężczyzn (jak w Pixarowej
Purl” w reżyserii Kirsten Lester)? Mamroczą do siebie, oszalałe, podobnie zachowuje się również niewinna dusza-Ewa, bełkocząca o wiązankach, jednocześnie przeczuwająca coś w kolorze kwiatów, jak otumaniony człowiek w procesie wyparcia, który nieświadomie odbiera powidoki traumy. Zawsze uznawałam tę scenę za najnudniejszą w "Dziadach" cz. III, a spektakl Kleczewskiej odkrył przede mną coś dotąd niedostrzeganego - ten natchniony patrioto-mistycyzm może być równie dobrze ucieczką przed brutalną rzeczywistością w przestrzeń iluzji i bezpiecznych znaczeń. Pozorne zdziecinnienie Ewy to maska szaleństwa, tarcza obłędu.

W obrzędzie dziadów dużo za dużo Konwickiego, tylko mocniej. Gwałtownie poruszający się ludzie nie są piękną twarzą polskości, o jakiej czytam w utworze Norwida:
"I była w tem Polska, od zenitu
Wszechdoskonałości dziejów
Wzięta tęczą zachwytu,
Polska przemienionych kołodziejów,
Taż sama zgoła,
Złotopszczoła...
(Poznałciżebym ją na krańcach bytu!...)"
Są to osoby agresywne, ale też powtarzające jak echo za Guślarzem słowa-zaklęcia, które równie dobrze mogą być sloganami politycznymi, hasłami ideowymi, gwałtownymi zawołaniami podczas ataków masowych, propagandą pogromów. I te ręce wzniesione w górę - jak w sekcie. Przywoływane duchy, to Polska wstydów wzywanych w zdziczałym obrzędzie (tu migotał mi Wyspiański) - zapomniani, niewinni powstańcy, którzy w tym kraju nie dostrzegali ani ziarnka goryczy, a kraj odpłacił im marginalizacją i sponiewieraniem ich ideałów, zaraz potem bogacz, którego nie zaszkodzi obić, bo on miał, a ktoś inny nie (można w końcu zwinąć flagę na kijek i taką broń wykorzystać do odreagowania frustracji wynikłej z własnej nieudolności), finalnie kobieta, która ma odwagę być sobą (taką należy powalić na podłogę, zabrać jej porzucony but, kopnąć). 

Dużo scen trwających i intymnych. Wyrywająca się z kulawej Konrady nieokiełznana dusza. Torreador Senator. I znów Polska miniportretów grozy "z ubocza". Przy okazji bicia bogacza można jeszcze skopać dzieciaka z tęczowym symbolem na koszulce, z rozmachu też starozakonnych, czemu nie. Ci sami pobici sprzątają scenę. Tak, do sprzątania nie zawadzą (słyszę w tym echa reportażu "Dzieci nie tego boga" i "27 śmierci Toby’ego Obeda"). I ta mega-scena, gdy od polskiej szopki odsuwana jest Konrada wraz z częścią obniżającej się podłogi - czy to ten wróg, który jednoczy?

"Dziady" w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, reż. Maja Kleczewska (zdjęcie ze spektaklu, autor Bartek Bralczyk, Onet)

Z kątów wyzierają gombrowiczowskie gęby-mordy. Wieśniaczki, baby-pakuły, rzeźby-chimery na ołtarzu, wykrzywione wargi w krzyku, miny Senatora.

Czemu w ustach proroka-Piotra kibitki ciągną na zachód?
U Mickiewicza przecież czytam ten sam fragment inaczej:
"Tłum wozów — jako chmury wiatrami pędzone,
Wszystkie tam w jedną stronę.
Ach, Panie! to nasze dzieci,
Tam na północ — Panie, Panie!
Takiż to los ich — wygnanie!"
Jakże on, ten amorficzny Piotr, tak szybko od mycia rąk, poniewierania Konradą, przechodzi do sandałów i machania szabelką?

Polska. Na dziadach w kiecy biało-czerwonej, przy Senatorze w żałobnej czerni, ale zawsze z nieodłącznym kijaszkiem do selfie. Zainteresowana sama sobą, tworząca narrację o samej sobie, jak instagramerka mitomanka.

Czemu salon zmieszany został z balem? Liczyłam na silniejszy akcent w Scenie VIII, a tu kilka zastygających marionetek... to nie to. Senator sen mógł lepiej ograć i mocniej zaakcentować to, co mówił do Doktora:
"- Cesarz sprawiedliwy;
Cesarz księży nie wzbrania, owszem sam posyła,
Aby do moralności młodzież powróciła.
Nikt jak ja religiji nie ceni, nie lubi -
(wzdycha)
Ach, ach, brak moralności, to, to młodzież gubi."
Jan Peszek w wywiadach podkreślał, że to jego najważniejsza kwestia (na swoich lekcjach porównuję tę scenę z fragmentem "Niemców", gdy do Willego Sonnenbrucha przychodzi Adela Soerensen), moim zdaniem trochę zniknęła pośród bełkotu Senatora, jego kąśliwych uwag, francuskich wtrętów i rechotu. Opisywany przez Adolfa tragizm oraz zniszczenie Cichowskiego trochę się rozmył na balu - może tak to miało być? Pojedyncze tragedie nikną w towarzyskim światku.

Nie złoszczę się. Obserwuję tendencję zasiewania znaczeń już od jakiegoś czasu. Niby oglądasz, współprzeżywasz, czasem płaczesz, to jednak potem, po wyjściu z teatru dokonuje się prawdziwe składanie spektaklu na nowo z własnymi znaczeniami, aluzjami, domysłami. To taki re-spektakl, (idio-spektakl, jak pewnie wymyśliliby Levinas, czy Ong). Możliwe, że doświadczam obecnie przekraczania pewnej granicy w teatrze. Ostatnią mi znaną wprowadzał Witkacy, potem Kantor i Lupa, i dotąd tak starałam się doświadczać scenę - poprzez Czystą Formą. "Eksperyment powinien wstrząsnąć", mówił Stomil. Nawet z utworami Sarah Kane mi wychodziło. Jednak teraz scena mówi wieloma elementami - dysharmonią płaszczyzn, multimediami, niejako polisensorycznym hipertekstem. Lubię to. Jest dla mnie wyzwaniem, zagadką, nie eksperymentem, który ma tylko poruszyć. Tworząc taki spektakl, autorzy muszą być przygotowani, że zadaniem widza nie będzie poszukiwanie intencji, a proces stwarzania swoich "Dziadów" z podkreślonych ułomków scen. Możliwe, że ten proces miała wzmocnić wewnętrzna niespójność przedstawienia Kleczewskiej. Biorąc pod uwagę powyższe, inaczej dziś znaczą dla mnie słowa Wielkiej Improwizacji:
"Pieśń to wielka, pieśń-tworzenie.
Taka pieśń jest siła, dzielność,
Taka pieśń jest nieśmiertelność!
Ja czuję nieśmiertelność, nieśmiertelność tworzę,
Cóż Ty większego mogłeś zrobić - Boże?"
To widz jest tworzącym, a "Dziady" nadal nadążają za rzeczywistością i wpisują się w sekrety serc odbiorców. Tu nawet ja, pisząc tę recenzję, "nieśmiertelność tworzę", bo nazywam swoje myśli, a jeśli jeszcze podzielę się nimi z uczniami, czytelnikami, którzy popatrzą na "Dziady" z jeszcze innej strony, to czy w nich nie stworzę czegoś nowego, myśli, która już stworzona - nawet jeśli uśmiercona będzie przez upływający czas, to mimo wszystko tu i teraz istnieje poza czasem, jak w wierszach Horacego czy Baudelaire'a? Takiej mocy słowa nie przewidział, chyba, nawet sam Mickiewicz.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz