Tym zdaniem odezwała się do mnie koleżanka po pierwszej projekcji filmu, który oglądałyśmy razem w ramach 19. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Nowe Horyzonty.
W Festiwalu uczestniczyłam trochę z boku. Byłam przede wszystkim zajęta warsztatami Letniej Akademii Nowe Horyzonty. Nie sprawdzałam wcześniej filmów, nie nastawiałam się specjalnie, bo i nie jestem koneserką kina, a już na pewno nie biegnę jako jedna z pierwszych do kasowego okienka, dobijając się o bilety na nowy film Tego i Owego Sławnego Reżysera/Reżyserki. Zamiast śledzić harmonogram projekcji filmów, zajęłam się programem warsztatów krytyki filmowej. Nie przypuszczałam, że będę miała jeszcze ochotę biec do kina po zajęciach, które kończyły się zazwyczaj o 18.30.
Szkoda jednak nie wykorzystać karnetu, więc zaryzykowałam. Kierowałam się wskazówkami trenerów - wybierać takie filmy, których nie znajdzie się w kinie-sieciówce. W moim przypadku sprawa wyboru przypominała raczej loterię, gdyż w katalogu znalazłam tylko trzy nazwiska znanych mi reżyserów (i ich filmów nie wybrałam), drugim sitem selekcji była godzina (i moje możliwości fizyczne związane z dobiegnięciem na czas na projekcję, gdy popędzana byłam grożącą mi karą "zabrania pięciu punktów"), trzecim: skąpy opis w katalogu w jakiś sposób pozwalający nie wybrać melodramatów. I tak przygotowana, wkroczyłam na salę przed 22.00, gotowa, by z otwartym umysłem chłonąć film niszowy, a tu...